Lenny Kravitz w łódzkiej Atlas Arenie!

  • 16 December, 2014
  • Michał Balcer

Wczoraj ostatecznie doszedł do skutku koncert Lenny'ego Kravitza w łódzkiej Atlas Arenie. Przypomnę, że Amerykanin miał pierwotnie wystąpić u nas 3 listopada, ale wówczas zmogła go choroba. O tym jak wielką popularnością i estymą cieszy się w Polsce ten artysta najlepiej świadczy fakt, że teraz obiekt przy alei Bandurskiego 7 był wypełniony po brzegi - nikt z fanów nie miał zapewne problemów, aby jeszcze raz zorganizować swój przyjazd do miasta włókniarzy, co było tym trudniejsze, że mamy w końcu okres przedświąteczny. Ale czegóż nie robi się dla Lenny'ego! Zwłaszcza kiedy przyjeżdża po wydaniu nowego krążka. 

Występ Kravitza rozpoczął się z dwudziestominutowym opóźnieniem od nowego kawałka "Dirty White Boots". Następnie wysłuchaliśmy klasyków: "It Ain't Over Till It's Over" i "American Woman", które rozgrzały łódzką halę do czerwoności. Setlista nie różniła się zbytnio od tych, do których przyzwyczaił nas amerykański instrumentalista i aktor podczas tegorocznej trasy. Niestety, co dziwne, Kravitz nie zaprezentował wielu numerów ze "Strut", a jakby nie było to przyjechał go tutaj promować. Poza wspomnianym wyżej "Dirty White Boots", wraz z kolegami, zagrali jeszcze tytułową piosenkę, "New York City" i genialne "The Chamber". 

Drugi mój zarzut co do tego występu to bardzo długie, nudne, rockowo-jazzujące improwizacje, jakimi raczył nas zespół Lenny'ego. Zrozumiałbym gdyby zrobili to w jednym czy dwóch kompozycjach, ale jeżeli ma to miejsce w co drugiej, to nie jest to już wielkie urozmaicenie koncertu. Ludzie przyszli oglądać Kravitza, a nie jego muzyków (w dużej części kompletnie anonimowych, jakkolwiek nie odmawiam im klasy i umiejętności). Osobiście zamiast wydłużonych "Let Love Rule", "Sister" i choćby "Always On The Run", wolałbym usłyszeć dodatkowo: "Black Velveteen", "Again" czy też "Mr Cab Driver". Zresztą najlepszym dowodem mojej tezy jest to, jak ludzie reagowali podczas tych nieprzyzwoicie ciągnących się jam sessions, a jak wtedy kiedy na przykład na bis zaśpiewał "The Chamber" i "Are You Gonna Go My Way" w normalnych, krótkich, nieprzekombinowanych wersjach. Wtedy naprawdę na twarzach fanów malowały się uśmiech i ekstaza, a nie znużenie i pytania: kiedy w końcu skończy się ta piosenka?

To za co można pochwalić Kravitza, to jego świetna forma. Nie widać po nim 50 wiosen na karku. Hasał po scenie niczym młodzieniaszek, schodził do fanów, podpisywał płyty i trzymał świetny kontakt z publiką, dziękując jej, że na niego poczekali te sześć tygodni. Zapowiedział również drugi koncert, który odbędzie się w Gdańsku 8 sierpnia 2015 roku. 

Jednak wychodząc z koncertu miałem mieszane uczucia. Widziałem i czułem tę magiczną energię jaką w niektórych swoich kawałkach artysta rozciągał nad Areną. Jego fani jak zahipnotyzowani tańczyli, skakali, śpiewali. Nie można również odmówić Kravitzowi niesamowitego głosu, którego ani trochę nie podrasowuje w studio - na żywo brzmi dokładnie tak jak na krążkach. Do tego niezwykle dobrze skomponowane piosenki. A jednak to wszystko nie stanowi przepisu na niezapomniany występ. Od gwiazdy tak wielkiego formatu chyba po prostu oczekiwałem więcej. A może zbyt wiele?  



Lenny Kravitz w łódzkiej Atlas Arenie!" data-numposts="5">

Nadchodzące wydarzenia